Urodziłem się w grudniu 1950 roku i do połowy lat sześćdziesiątych mieszkaliśmy w domu spółdzielni Czytelnik przy ul Iwickiej 8a. Dom zbudowano na Dolnym Mokotowie, dzielnicy powstającej wedle obowiązującej koncepcji społeczeństwa bezklasowego. Pisarzy umieszczono w okolicy bloków klasy robotniczej no i wśród aparatczyków...
W okresie stalinowskim, pod koniec lat czterdziestych, występując przeciwko socrealizmowi, ojciec dorobił się zakazu publikacji i stracił pracę redakcji Odrodzenia. Próbował zarabiać tłumaczeniami.
Matka malarka, mimo iż była związana z lewicą, nie chciała malować socrealistycznych obrazów, więc nie mogła wystawiać. Nie dość, że pochodziła z rodziny kamieniczników, to jeszcze sama odziedziczyła kamienice. Przynosiły one, nie tylko długi wpisywane na hipotekę, ale nakazy płatnicze i wizyty komornika... Pomagała nam finansowo, rodzina z zagranicy. Trochę ta, która właśnie wyemigrowała do Izraela, a trochę brat matki z USA.
Obok nas mieszkały zamożne wielkie sławy. Odznaczani laureaci nagród państwowych, utytułowani najznakomitsi twórcy realizmu socjalistycznego. Nam nie przelewało się, ale za to w grudniu, raz do roku, na moje i na ojca urodziny docierały z Izraela prezenty - paczki z pomarańczami i cytrynami....Taki rarytas w PRL'u.
Paczki, jak się potem miało okazać wg. materiałów IPN, były skrzętnie rejestrowane przez bezpiekę, jako poszlaka mająca świadczyć o kupowaniu przychylności Sandauera, przez wrogie ośrodki, kamuflujące swe działania, pod pozorem kontaktów rodzinnych....
Ewidentnym luksusem była mieszkająca z nami gosposia. Ponieważ "gosposia" było za trudnym dla mnie słowem, przylgnęło do niej określenie Gonia. Naprawdę nazywała się Marianna Wiejak.... Rodzice pracowali w domu, więc abym im nie przeszkadzał, Gonia się mną zajmowała. Pochodziła z b. biednej, chłopskiej rodziny i od dziecka była gdzieś na służbie.
Przed wojną skończyła jedną klasę szkoły i musiała iść do pracy. Jej rodzice dzielili zapałkę na cztery części. Sama nauczyła się czytać i tabliczki mnożenia. Nie miała własnego mieszkania, więc po wojnie zamieszkała u nas w służbówce i pracowała za b. małe wynagrodzenie. Traktowała mnie jak własnego syna....
Nie byliśmy katolikami. Żebym jednak nie czuł się z tym pokrzywdzony, w okolicy świąt Bożego Narodzenia, rodzice organizowali dla dzieci wielkie przyjęcie, urodzinowe z choinką.
Matka przyozdabiała baśniowo mieszkanie i robiła jakieś stroje do przebierania dla gości ....
U innych, świętem była wigilia 24 grudnia, u mnie – tydzień wcześniej urodziny. Inne dzieci dostawały prezenty pod choinkę, ja też, ale na urodziny. Było to trochę oszukiwanie siebie, ale po to, żeby zbliżyć się do tradycji, jaka była w Polsce.
Były sztuczne ognie, a moja matka robiła dla nas dziwaczne, czasem baśniowe, a czasem stylizowane na coś tam, kostiumy... Pewno sama bawiła się tym najlepiej. Niestety zachowało się tylko jedno zdjęcie takiego stroju. Niby Indianin, bo z pióropuszem, ale też z toporkiem i z tarczą.... A może ja na fotografii mam elementy dwóch strojów....
Koncepcje wychowania dziecka, bywają projekcją niespełnionych marzeń rodziców. Z domu miałem wynieść biegłą znajomość obcego języka. Ponieważ i matka i ojciec dobrze znali francuski, więc stał się on naszym językiem domowym. Dwa razy w tygodniu przychodziła Pani Grabowska , uczyć mnie francuskiego.... Na co dzień zajmowała się mną Gonia, która szczęśliwie mówiła tylko po polsku, ale posiłki jadałem z rodzicami....
Podstawowym miejscem spotkań z rówieśnikami, było podwórko pełne akacji, z trzepakiem. A wcześniej piaskownica. Matka też czasem wychodziła przed dom, ze sztalugami....
Póki trwał okres stalinowski, byliśmy tolerowanymi odszczepieńcami. Po śmierci Stalina zbliża się odwilż. Wydawało się, że dzieci, które bawią się ze mną, pochodzą z laickich, lewicowych rodzin. Teraz rodzice gremialnie zmieniali poglądy, występowali z partii, a dzieci zaczęły chodzić do kościoła i afiszować się katolicyzmem. Ja byłem i pozostałem niewierzącym.
Bardzo zazdrościłem, że ksiądz dawał książeczki do kolorowania, że były aniołki do uzupełnienia kolorami.
Jedna z dziewczynek, pocieszała mnie, żebym się nie martwił pochodzeniem, ponieważ ksiądz powiedział, że Jezus Chrystus też był Żydem, ale nie należy tego powtarzać. A ona może mi tylko to raz powiedzieć, bo właściwie jest to grzech śmiertelny.
Wtedy zdałem sobie pierwszy raz sprawę z tego, że jest różnica między nami. No, ale Święta Bożego Narodzenia i te moje urodziny zlewały się nadal w jedną całość.
Ojciec coraz bardziej miał dość mieszkania przy ul. Iwickiej w literackim kołchozie. Przede wszystkim jednak tych, którzy w zmienionej sytuacji z piewców socrealizmu przepoczwarzali się w liberalnych Europejczyków. Najpierw w prasie, a potem wydając książkę rozpoczął obrachunkowe publikacje nazwane wspólnym tytułem Bez Taryfy Ulgowej . Początkowe artykuły ukazywały się w Kulturze Paryskiej... Na Iwickiej czuło się narastającą wzajemną niechęć, nie wobec mnie, ale wśród rodziców...
W 1958 czy 1959 roku, prawdopodobnie brat matki, pomógł ojcu uzyskać stypendium fordowskie na wyjazd do Francji. Ojciec chciał promować polską literaturę. W efekcie ukazały się w Les Temps Modern i w Les Lettres Nouvelles, pierwsze francuskie publikacje o wielkich, a mało wtedy znanych, polskich pisarzach o Bruno Schulzu i Witoldzie Gombrowiczu .
Odnowienie francuskich kontaktów, tych z końca lat 40-tych, publikacje po francusku, były to wielkie ojca sukcesy. Dla mnie, to jego stypendium było nieszczęściem. W połowie roku szkolnego, ojciec zabrał mnie ze sobą do Francji, ale nie na wakacje. Tam miałem na kilka miesięcy iść do nowej obcej szkoły. Wedle koncepcji rodziców była świetna okazja do dalszej nauki, do szlifowania francuskiego... Nie dość ze inny program, to obcy język.... Bez matki, bez domu i kolegów ... Do tego po lekcjach nie miał się mną, kto zająć, więc zostawałem w świetlicy....
Po kilku tygodniach, z nieszczęścia francuskiej szkoły, wybawiła mnie babka. Kupiła bilet i wymogła na ojcu wysłanie mnie do nich do Tel Awiwu...
Wtedy pierwszy raz byłem w Izraelu.... Był rok szkolny, więc musiałem się uczyć, ale polskich szkół nie było, a hebrajskiego nie znałem. Początkowo wyglądało to groźnie. Ciotka z wujem i babką, wymyślili jakiś internat , ze szkołą francuską. Potem okazało się ze szkoła jest prowadzona przez jezuitów. Do tego, nie w Tel Awiwie, lecz w Jerozolimie... Tego było już za dużo jak na żydowską rodzinę. Wobec moich twardych protestów, prób ucieczki, skończyło się na wynajęciu nauczycielki, która przychodziła dwa razy w tygodniu....Tu zdjęcia i kilku słów o mojej izraelskiej rodzinie. Niestety zdjęcia są z późniejszego okresu, z lat 60 tych, bo w 1959 roku nie miałem jeszcze aparatu.
Jesienią, po wakacjach, wróciłem do Polski...
W połowie lat 60-tych zaczęła coraz częściej przyjeżdżać, aż końcu sprowadziła się do nas do Warszawy, już b. leciwa ciotka Wanda z Krakowa. Oddaliśmy jej krakowskie mieszkanie, a w Warszawie za to otrzymaliśmy trochę większy metraż przy ul. Karłowicza...
Ojciec był szczęśliwy wynosząc się z literackiego magla z ul. Iwickiej 8A
Fotografie, jako ilustracja wspomnień: Miejsca, które odwiedziłem, podróże, oraz ja niegdyś i z czasów współczesnych.